Do napisania tego posta skłoniły mnie dwie rzeczy.
Po pierwsze to, że od jakiegoś czasu słyszę, że mój syn musi zacząć raczkować. Musi, bo to jest BARDZO WAŻNE. Musi raczkować i to najlepiej w odpowiedniej kolejności do siadania i chodzenia. Bo jak nie zacznie sam to trzeba będzie to raczkowanie prowokować, bo raczkowanie jest BARDZO WAŻNE, KLUCZOWE dla rozwoju. Bo ktoś popełnił ten błąd, że nie prowokował i dziecko ma dysleksję (O NIE!). Bo ktoś, kiedy dziecko nie raczkowało, poszedł na rehabilitację, prywatnie i drogo i CAŁE SZCZĘŚCIE, że zaczęło, dzięki tej rehabilitacji.
Po drugie, to dzisiejsza wizyta u lekarza. Nasza przychodnia, badanie lekarskie przed szczepieniem, nasza pani doktor (która jest super, serio) ogląda Wojtka, słucha, patrzy na zęby, pyta o samopoczucie syna i czy coś niepokoi. Raczej nic, bo Wojtek w formie, tylko mu wywaliło milion małych bladych krostek typu potówki na brodzie, mówię, że pewnie od śliny i upału. Ona potwierdza, że ślina (Wojtek z ubraniem do pępka mokrym, bo te zęby idą), ale jeśli chcę to jest maść, z tym, że dość droga.
- Maść? A czy jemu to przeszkadza?
- Nie, jemu na pewno nie, ale może pani to przeszkadza?
- Mnie? A jakie to ma znaczenie? To jego broda, jak mu nie przeszkadza to niech ma, nie będę go smarować niczym bez potrzeby.
- O, no to jest pani wyjątkową mamą. Zazwyczaj proszą o maść.
Serio..? Naprawdę jestem wyjątkową mamą, bo nie przeszkadza mi, że mój syn ma pryszcze..?
Dobra, przyznam się, że od jakiegoś czasu zastanawiam się nad milionem pytań i postanowiłam, że je wypiszę, może ktoś zna odpowiedź na jedno z nich. Albo też zadaje sobie takie pytania, a może naprawdę jestem wyjątkowa, w znaczeniu bycia walniętą?
Po pierwsze mam powody by wątpić w to, że mój syn MUSI raczkować. Będę go kochać nawet z dysleksją (która nie bierze się z nieraczkowania...).
Tutaj pojawiło się w mojej głowie pytanie: Czy szczęśliwa, zadowolona z życia osoba z mniejszą lub większą niepełnosprawnością, wadą, utrudnieniem jest w gorszej sytuacji niż osoba w pełni sprawna, zdrowa i nieumiejąca czerpać radości z tego kim jest, która nie akceptuje siebie?
Po drugie kwestia zaufania. Do swojego dziecka i do siebie.
Rodzic jest tym pierwszym wychowawcą, który kształtuje osobowość i charakter dziecka. Gdzie jest granica między wspieraniem rozwoju a akceptacją dziecka takim jakie jest? Czy "poprawianie" dziecka nie doprowadzi do braku tej akceptacji rodzica w stosunku do dziecka i dziecka w stosunku do samego siebie? Jeśli poprawię wadę dziecka to nie będzie ono mieć kompleksu związanego z tą wadą w przyszłości. Ale jeśli nauczę go pokochać siebie pomimo wad to też może rozwiązać sprawę. A jeśli zagalopuję się i znajdę wiele wad, które będę wciąż poprawiać to jak mam nauczyć je kochać i akceptować samego siebie, skoro ciągle coś jest z nim nie tak?
Kogo pytam, kiedy mam wątpliwość? Czy zaczynam szukać odpowiedzi w dziecku? Komu ufam bardziej, nieznajomym z internetu czy swojemu instynktowi, który buduję będąc z dzieckiem od zawsze i znając je najlepiej ze wszystkich?
Nie ufaj lekarzom... Skoro nie lekarzom to komu? Już ustaliliśmy, że na pewno nie samej sobie. Mamie i babci też nie ufaj, bo to przestarzałe poglądy i mity. Nie ufaj też rodzinie partnera, bo na pewno są zazdrośni z jakiegoś powodu. Nie ufaj reklamom i paniom w aptece, bo są przekupione przez koncerny. Zapytaj na forum ale nie wierz w to co piszą bo przecież każdy ma swoje wyjątkowe dziecko i inne warunki i możliwości. Najlepiej nie ufaj nikomu.
Prawda jest taka, że każdy sam musi sobie odpowiadać i określać na miarę swojego dziecka i siebie a nie na "dziecko".
"Dziecko" powinno...
"Dziecko" potrzebuje...
"Dziecko" trzeba i musi...
Tylko, że "dziecko" traktuje się przedmiotowo, bo jest czymś ogólnym. A własne dziecko to człowiek, którego trzeba szanować, któremu trzeba pomóc w dążeniu do autonomii i które trzeba kochać, nawet z dysleksją, bo nie raczkowało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz