Do napisania tego tekstu zbierałam się od Bożego Narodzenia. Potem planowałam to zrobić na Wielkanoc. Ale czasu było mało a do pisania nie po drodze. Ciąża, dzieciństwo, obóz. I
zaglądanie do talerza. Trochę bardziej psychologicznie i jako
rodzic, ale o obozie trochę też. Jedzenie jest ważne.
1.Ciąża.
„Ooo, który to miesiąc? To masz
duży brzuch! Będą bliźniaki?”
Całe to gadanie o wadze zaczyna się
już w ciąży. Po pierwsze od lekarzy i pielęgniarek, którzy na
każdej wizycie wpisują w kartę ciąży ile pacjentka waży. Jak
się kilogramy nie zgadzają to od razu, że za dużo, za mało,
trzeba jeść więcej, jeść mniej. Śmieszne kalkulatory w sieci
pokazują odpowiednią wagę co do dekagrama. Wydaje mi się, że
jeżeli kobieta nie trenuje sportów z kategoriami wagowymi albo nie
ma zaburzeń odżywiania to nie wie ile waży co do grama. Ba,
czasami wie że coś między 60 a 65, ale dokładnie to nie ważyła
się od pięciu lat.
Po drugie komentarze znajomych i
rodziny, które bywają jeszcze gorsze. Wielkość brzucha nie zawsze
odpowiada wielkości dziecka. Jeżeli mięśnie brzucha u kobiety są
mocne to ciąża jest słabiej widoczna. A komentarze, że wygląda
się na 5 miesiąc będąc w 8 ( słyszałam!) albo na bliźniaki
będąc w 7 wcale nie są miłe. Dla rozchwianej hormonami kobiety
intencja się nie liczy. Takie słowa najczęściej padają z ust
osób niedzieciatych, których wyobrażenie o ciąży jest stworzone
przez siostry, ciotki, telewizje i plotki. Są też komentarze od
osób, które dziecko rodziły 20+ lat temu i mało co pamiętają,
ale na pewno było inaczej. Dotrwanie do końca ciąży bez pytań o
wagę jest praktycznie niemożliwe.
2. Karmienie i rozszerzanie diety.
„Ooo, a on jeszcze tego nie je?” vs
„Jak możesz mu to dawać?!”
O tym jak powinno się karmić i kiedy
rozszerzać dietę pisać nie będę, bo nie o to chodzi. Każdy ma
jakąś teorię i pomysł. Matka, ojciec, babcia, sąsiadka, pani w
mięsnym, lekarze dla dorosłych (tu głównie króluje: po co pani
jeszcze karmi piersią?), pediatrzy a nawet kolega ciotki z pracy. I
jak tu nie oszaleć? Przyjmujemy sobie jakiś punkt X od którego
będziemy rozszerzać dietę. Mniej więcej od 3 miesiąca życia dziecka mogą
pojawić się komentarze o soczku, wodzie z glukozą, kaszce na
lepszy sen, zupkach, owocach, warzywach, słoiczkach, mięsku,
rosołku, flaczkach i czekoladzie. Z tygodnia na tydzień jest coraz
więcej takich tekstów, coraz bardziej denerwujących. Dziecko,
przyjmijmy, sobie przybiera w swoim tempie, pije sobie mleko (jeżeli
pije z piersi to sobie spokojnie pije, jeżeli pije modyfikowane to
wszyscy się pytają ile mililitrów i dlaczego tak mało/dużo. Jako
ciekawostkę powiem, że dokarmiane dziecko w szpitalu dostaje
każdego dnia o 10ml więcej. Żołądek dziecka tak szybko nie
rośnie...) Zawsze znajdzie się ktoś, kto powie, że dziecko
wygląda za grubo albo za chudo. Dziecka na piersi nie da się
zatuczyć a zdrowe dziecko się nie zagłodzi, jak jest szczupłe to
taka jego uroda. Wspaniałym przykładem są dwa urocze chłopaki:
mój syn, zawsze w dole siatek centylowych; syn Zosi na pół roku ważył tyle co Staś na rok.
Obaj zdrowi, żadnych problemów związanych z
przegłodzeniem/wychudzeniem. A wielkościowo jak ogień i woda.
Dobra, zaczynamy rozszerzać dietę.W sieci można znaleźć bardzo dużo pytań o
to ile zjada dziecko w konkretnym wieku i ile posiłków. Logika
podpowiada, że zjada ile chce, bo ma naturalnie wykształcone
mechanizmy i (jeszcze raz powtarzam) zdrowe dziecko się nie
zagłodzi. Ale ogólny kult jedzenia (dużo jedzenia = dobrobyt)
sprawia, że całe rodziny stają nad dzieckiem i wmuszają w nie
kolejną łyżeczkę, zabawiając albo (najgorzej!) puszczając baję
w telewizji.
Wspomniałam na początku, że chciałam
napisać ten tekst przy okazji świąt. Z jednej strony tego dnia
spotykamy się z rodziną, którą widujemy rzadko i pojawia się
dużo komentarzy odnośnie wszystkiego, z drugiej strony ogóle obżarstwo sprawia, że
tracimy sens świąt i nadrzędne staje się dla nas ugotowanie
miliona przysmaków a potem zjedzenie wszystkiego, bo przecież się
zmarnuje. Jak ktoś się nie przeje w święta to znaczy, że
beznadziejnie spędził czas. Przywodzi mi to na myśl antyczne
sympozjony. Ludzie jedli do porzygu a potem znowu jedli i znowu
wymiotowali. Ach te wspaniałe zabawy...
Dieta małego dziecka ma bardzo duży
wpływ na to, co dziecko będzie później jadło. Czy będzie
obierało pomidory a może jadło żyłki z mięsa? Czy będzie
wolało warzywa czy owoce? Czy będzie lubiło zwykłą, niegazowaną
wodę? Ile posiłków będzie jadło? I chyba najważniejsze: czy
będzie umiało ocenić ile zje i ewentualnie powiedzieć STOP jeżeli
nie będzie mogło już zmieścić?
To chyba nie dieta jest obecnie
największym problemem dzieci, bo nie ma dziecka, które jadłoby
tylko czekoladę. Ale mało jest osób, które potrafi zjeść tyle
ile potrzebuje. Uczucie sytości jest całkowicie zagłuszane przez
niezostawianie resztek na talerzu. Nie twierdzę, że trzeba marnować
jedzenie, ale osoba która umie nie zjeść za dużo umie najczęściej
ocenić ile zje.
Jemy szybko, jemy w biegu, jemy tyle
ile nam nałożą na mieście. A potem powielamy te zachowania u
naszych dzieci.
3.Szkoła i obóz.
„Zjedz wszystko co masz na talerzu/w menażce.”
I przechodzimy do części, która może
zainteresować więcej osób. Żywienie zbiorowe. Obóz. Trudna
sprawa, pomijając to, że powinno być smaczne to musi być jeszcze
w miarę zdrowe. To wędrownik może wyżyć na pasztecie i
paprykarzu (PAPRYKARZ GÓRĄ, PASZTET KANAŁAMI!!!) a nie harcerz.
Mamy jadłospis, cztery albo czasami i pięć posiłków dziennie,
soczek, herbatę, wodę.
I beczkę na resztki. Albo może jej
nie mamy? Musze powiedzieć, że na moim pierwszym obozie nie było
beczki na resztki i jakoś żyliśmy. Ale wtedy wszyscy pilnowali aby
kuchnia nie nałożyła więcej niż ktoś chciał. Ja raz musiałam
na siłę dojadać (grubo pokrojoną cebulę z zupy, trochę trauma).
Na kolejnym obozie pojawiły się miejsca, do których można
niedojedzone zostawić. Niestety nie było tak, że kilka osób
wyrzucało resztkę tylko harcerze wywalali po pół menażki, bo tak
im kuchnia nałożyła. Bo wszyscy przestali pilnować ile nakładają.
No tyle aby starczyło dla wszystkich, ale też żeby nie zostało,
bo trzeba potem przerzucać i myć kolejny gar i tyle roboty.
Niestety kadra mało może zrobić w tej kwestii, bo jak dziecko nie
jest głodne to siedzenie nad nim od obiadu do zajęć nic nie da.
Większość zachowań jest wyniesiona z domu, za rodziców nikt
dziecka nie wychowa. Najlepiej pilnować ile dziecko nakłada, pogadać przed obozem z rodzicami jak często dziecko je w domu.
Problemem jest też to, że wiek harcerski to
wchodzenie w dojrzewanie dla wielu osób. Bardziej widać to u
harcerek, które rosną nie tylko wzwyż. Trzeba bacznie obserwować
takie dziewczyny, bo dużo zaburzeń odżywiania zaczyna się koło
12 roku życia. Nie chcę teraz zagłębiać się w temat, ale
zaburzenia odżywiania to nie tylko anoreksja i bulimia. Jest tego
bardzo dużo i zdarza się coraz częściej. Praktycznie od narodzin
panuje kontrola wagi i ilości zjedzonego posiłku. Im więcej
dziecko je, tym lepiej. Nawet już w szkole, na stołówce,
odnoszenie jedzenia na talerzu jest krytykowane często (akurat tu
musi być możliwość odniesienia resztek, bo wszystkie porcje są
takie same). Pod koniec podstawówki, może bardziej na początku
gimnazjum, dzieci są bombardowane są modą, plakatami, filmami,
gwiazdami. Pojawia się nie kult jedzenia a kult niejedzenia. Znowu,
nie mam zamiaru zagłębiać się w restrykcyjne diety i ćwiczenia,
ale to jest coraz większy problem. Tak samo jak ktoś nie miał
umiaru w jedzeniu tak nie ma umiaru w ćwiczeniach albo niejedzeniu.
Skrajności towarzyszą nam cały czas. Na obozie trudno obserwować
każde dziecko pod kątem jedzenia, ale ważne aby dać im dużo
czasu na jedzenie, odpoczynek po jedzeniu. W miarę możliwości nie
nagradzać tylko słodyczami (we współzawodnictwie). Pilnować
zdrowego ruchu, ale dawać czas na odpoczynek. Starać się
kształtować dobre i zdrowe nawyki. Może nie zmienimy wszystkich,
ale nawet jedna osoba to dużo. Najlepiej robić to na własnym
przykładzie, ale często my, dorośli, jesteśmy ofiarami
niewłaściwego wychowania pod kątem nawyków żywieniowych oraz
ruchowych.
4. Ale nie dajmy się zwariować.
„Olej palmowy? Fuj!”
Specjalnie podałam taki wspaniały
przykład. Olej palmowy jest chyba drugi na liście składników
naszej wspaniałej nutelli i jej obozowych podróbek na każdą
kieszeń. Pierwszy jest oczywiście cukier. Teraz chciałabym trochę
zanegować zdrowe odżywianie. Istnieje coś takiego jak ortoreksja.
Chorobliwe sprawdzanie składów jedzenia. Rezygnowanie całkowicie z
chemii w jedzeniu. Jest to drogie. I jest chorobą. Ortoreksją nie
jest jedzenie warzyw do każdego posiłku, ale strach przed zwykłym
batonikiem czy vegetą już tak. Nie dajmy się zwariować. Mam
wrażenie, że ograniczanie dzieciom słodyczy restrykcyjnie (mówię
o ograniczaniu a nie robieniu własnych słodyczy) może spowodować,
że kiedy tylko dzieciak znajdzie się w sytuacji, w której może
sobie pozwolić, to pozwala sobie bardzo pozwala. Tak samo nie
powinno się restrykcyjnie ograniczać jedzenia dziecku. Nawet jeżeli
ma nadwagę, to zmiana składników diety i więcej ćwiczeń jest
lepszym wyjściem.
I na koniec jeden z moich ulubionych tekstów o jedzeniu: "jesteś tym co jesz, więc nie bądź szybka, prosta ani łatwa" ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz